Kazimierz Bzowski "Siły Ziemi - tu i teraz" - fragmenty
W warszawskiej dzielnicy Ursynów, w roku 1995 wydarzyło się coś bardzo dziwnego... Zdarzenie było tak nieprawdopodobne, że poprosiłem p. Wilka – nic mu zresztą nie mówiąc o tym, co się tam stało – by zbadał swoimi sposobami pewien dom, a szczególnie mieszkanie na parterze. Po paru dniach powiadomił mnie że: „Tam, z ulicy schodzi w bok silny kanał penetracyjny, wchodzi na mikro ogródek przydomowy i ładuje się prosto w okno jakiegoś mieszkania. Nie badałem tego mieszkania, bo nie miałem pretekstu by niepokoić mieszkających tam ludzi. Sprawdziłem natomiast wejście do tego budynku: nie było tam żadnego „wyjścia tego kanału, a zatem mogę wywnioskować, że kanał ten kończył się tam pętlą. A co tam jest naprawdę?” ... Mieszkała tam wówczas młoda mężatka, pani Ilona z mężem i kilkuletnią córeczką. Ona sama miała silnie rozwinięte zdolności paranormalne, potrafiła prawie na każde swoje żądanie wchodzić w odmienny stan świadomości i „wychodzić w astral”, z czego bardzo rzadko korzystała, raczej dla uzyskania pełnego relaksu po męczącym, pełnym pracy dniu. Niewątpliwie posiadała i inne, dla niej samej nieuświadamiane możliwości, może nawet reinkarnowane z poprzedniej swojej osobowości. Pewnego letniego dnia ona sama, jej mąż i jeden z sąsiadów, siedzieli w pokoju w ich mieszkaniu gdy nagle wszyscy osłupieli: ze ściany na korytarzyku łączącym duży pokój z kuchnią... wyszedł mężczyzna ubrany w letnie jasne spodnie i niebieską koszulę z krótkimi rękawami i najspokojniej, nikogo nie widząc, przeszedł ukosem przez korytarzyk, wchodząc w drugą ścianę, tak jakby obie one były powietrzem a on sam szedł sobie na spacer. Zanim obecni zdążyli ochłonąć – w kilka sekund po nim z tego samego miejsca w ścianie wyszedł „szarak”, istota jaką widują świadkowie czasem przy UFO. Mała postać, wzrostu około 1,20 metra, o szarej jakby nagiej skórze, ale za to z dużą głową i olbrzymimi czarnymi oczyma. Ten idąc zerknął w stronę siedzących osłupiałych ludzi, i widocznie zauważył ich, bo wydał z siebie piskliwy głos i skokiem wniknął w ścianę po drugiej stronie korytarza. Jak się okazało podobne incydenty zdarzają się tam często. Ludzie mieszkający tam nie należą do zamożnych. Mieli jednak po babce „coś cennego” jakiś stary pierścionek z brylantem, pamiątkę rodzinną z lepszych czasów. Po rodzinnej naradzie postanowili sprzedać go i za uzyskaną sumę pospłacać wszystkie długi i kupić może samochód na taksówkę. Niestety... okazało się, że drobiazgu nie ma nigdzie w mieszkaniu. Ilona przypomniała sobie że jakiś czas temu porządkując szafę, wyjęła pierścionek i jej córeczka oglądała go, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, że może mała zaniosła go do zabawy do piaskownicy na podwórze... Córeczka jednak niczego nie była w stanie wyjaśnić. Dwa dni szukali z mężem pierścionka, ale bez skutku. Wsiąkł jak kamfora... Mała Ania miała małe szklane akwarium z paroma rybkami. Stało ona zawsze w kącie pokoju na małym stołeczku, tak aby Ania mogła bez trudu oglądać rybki. Gdy Ilona z mężem siedli na fotelach, zmęczeni poszukiwaniami, w tym pokoju ujrzeli coś, co spowodowało prawie ich paraliż z wrażenia: Ze ściany obok tego akwarium wyszły dwie ludzkie ręce, o szarawo – błękitnym kolorze, nagie po łokcie, które splotły się dłońmi i te dłonie wyraźnie przechyliły się w stronę akwarium... Mąż jednym skokiem był już przy nim; z dna akwarium, z piasku wystawał malutki rąbek złotego pierścionka... Jak się tam znalazł? Prawdopodobnie Ania „chciała go pokazać rybkom”... O Boże! Jęknął mąż Ilony. A ja chciałem dzisiaj oczyścić akwarium! Przy czyszczeniu, po wyjęciu rybek i roślin resztę wylewa się razem ze starym piaskiem. Gdyby to zrobił nie wiedząc nic o znajdującym się tam pierścionku – wylałby go razem z resztą zawartości. Jakiś nieziemski opiekun zauważył to a znając – jak widać – jego zamiar uratował im tą cenność... Kilka dni później, gdy męża nie było w domu, Ilona chciała zrobić większe porządki w domu. W tym celu trzeba było przesunąć sporą szafę biblioteczną pełną książek. Niestety była za ciężka by zrobić to samemu. Poszła więc do sąsiada mieszkającego obok. Zastała go przy wbijaniu gwoździa w ścianę. Obiecał zaraz przyjść, gdy tylko wbije ten gwóźdź. Zostawiła więc drzwi frontowe nie zamknięte. Gdy weszła do tego samego pokoju gdzie pojawiły się te ręce, stało się coś dla niej zupełnie niespodziewanego. „Jakaś niepojęta dla mnie siła sparaliżowała mnie do tego stopnia, że nie mogłam ruszać ani ręką ani nogą” - mówiła. „Mogłam tylko ruszać oczyma. Coś zaczęło mnie podnosić do góry w pozycji pionowej. Dotarłam tak głową do sufitu – (i tu jako dobra gospodyni) - ... ujrzałam mój żyrandol z góry, a na nim sporo kurzu... Potem siła opuściła mnie do podłogi i znów jazda w górę... w tym momencie posłyszałam wrzask przerażenia sąsiada, który akurat nadszedł na ten moment. Nigdy nie słyszała, by dorosły mężczyzna tak wrzeszczał ze strachu...” Gdy opowiadała to, obecni byli przy tym, oprócz autora i p. Michała Zawadzkiego, również badacz nieznanych zjawisk, jeszcze ekipa filmowa jednej z firm zajmujących się przygotowaniem programów dla jednej ze stacji TV. Niestety obie firmy nie doszły do uzgodnienia warunków finansowych i reportaż o tych wydarzeniach nie trafił na ekrany. „Ten sąsiad chyba uważa mnie teraz za czarownicę, bo przestał mi się kłaniać,a jak mnie widzi na dworze to omija wielkim łukiem” - żaliła się Ilona. Kilka dni później mąż Ilony miał wrócić późno do domu. Jako dobra żona przygotowała mu na kolację rosół z kury z kluseczkami. Po godzinie jedenastej wieczorem, gdy wreszcie wrócił sam własnoręcznie pozamykał wszystkie zamki w drzwiach wejściowych i usiadł w pokoju przy telewizorze. Ilona podgrzała wystygnięty rosół i niosła go korytarzem do pokoju gdy nagle... „Wyrosła przede mną dziwna postać mężczyzny ubranego w białą szatę i przepasanego złotym sznurem. Miał wzrostu ze dwa metry, twarz ludzką, sympatyczną i długie blond włosy opadające na ramiona... Postać wisiała w powietrzu tak około 30 cm nad podłogą... i odezwała się do mnie: „nie bój się, jestem twoim przyjacielem... - a ja w tym momencie wylałam cały rosół na podłogę bo mi się talerz kiwnął w ręku...” - opowiadała nam z przejęciem... „Gdy tak chwilę stałam w osłupieniu - postać mówiła dalej: „Jesteś w piątym miesiącu ciąży - i tu ja mu przerwałam krzycząc. Nonsens, nie jestem! A on spokojnie odpowiedział: jesteś! Sprawdź. W tym momencie z pokoju odezwał się mąż: z kim gadasz? Co to za chłop? - i jednocześnie wpadł do korytarza chcąc złapać intruza. Zdążył tylko zobaczyć jak... zwinęło się powietrze w lej, a ta postać się w niego zapadła...” Długo w noc trwała dyskusja nad tym co się stało. Wreszcie następnego dnia rano poszli oboje do ginekologa do sprawdzenia jak to z nią jest. Okazało się, że rzeczywiście jest w ciąży, pomimo że miała normalne okresy... Grześ urodził się 6 grudnia, zgodnie z zapowiedzią „tego w białej szacie”. Jednak ze sprzedaży cennego drobiazgu nie uzyskali tyle, ile się spodziewali i po spłaceniu długów nie starczyło pieniędzy na jakieś większe zakupy. Zaczęła im zagrażać bieda... Gdy prawie rok później, 5 – go grudnia siedzieli w pokoju przy zapadającym zmroku – mąż odezwał się: „Skoro ci go zapowiedział, to niech się teraz nim opiekuje!” A dobrze! Zeźliła się Ilona, i nic mężowi nie mówiąc późnym wieczorem wykorzystała swoje możliwości wchodząc w odmienny stan świadomości... prosiła „przybysza” mentalnie by pomagał im i ich dzieciom... bo zaczyna być źle... Rankiem następnego dnia obudziła się o szóstej rano aby iść do pracy. Mąż jeszcze spał. Zawsze przed wyjściem rano, budziła małego, karmiła go i odnosiła do żłobka. Tym razem gdy weszła do pokoju dziecinnego zdumiała się: na kołderce Grzesia coś leżało. Z ciekawością oglądała złocony długopis marki Parker, jeden z najdroższych jakie są w sprzedaży. W tej samej paczuszce był też zapasowy wkład do niego w zapieczętowanym opakowaniu... Na drugim posłaniu, na kołdrze śpiącej jeszcze Ani leżała druga paczuszka: tym razem były to... złocone spinki do włosów... Kilka dni wcześniej skontaktowałem się telefonicznie z badaczką podobnych ewenementów z Niemiec. Powiedziała ona, że taka postać w białym stroju przepasana złotym sznurem znana jest w zachodniej Europie już od kilkunastu lat. Ta postać sama o sobie mówi, że nazywa się Astar Sheran i jest „ojcem duchowym planety Ziemia”. Pojawia się od pewnego czasu w Hiszpanii, Francji i w Niemczech, gdzie nawet powstały już koła fanów spisujących nauki tej postaci. Jak twierdzą badacze antycznych języków Małej Azji – w języku dawnych Sumerów imię to oznaczało kiedyś dosłownie: „władca lub książę” z Saturna... Ilona zatelefonowała do mnie zaraz tego samego dnia, gdy znalazła te podarki na łóżeczkach swych dzieci. Mówiła, że ochrzaniła męża, że kupuje dzieciakowi najdroższy długopis za kilkaset złotych, podczas gdy on ma dopiero rok... ale on zauważył, że po pierwsze niczego dziecku nie kupił, a w dodatku gdyby nawet ktoś u nich zgubił długopis, to chyba jednocześnie nie gubiłby paczki spinek i zapieczętowanego wkładu do Parkera. Ilona mówiła wówczas, że wolałaby, żeby „on” podrzucił im trochę pieniędzy. Wytłumaczyłem jej, że skoro on sam twierdzi, że jest postacią pozytywną i choćby nawet „ojcem duchowym”, to nie może dać jej prawdziwych pieniędzy, gdyż w takim przypadku musiałby je komuś zabrać, albo stworzyć fałszywe... Prosiła go pani aby był z wami w kontakcie? No to ma pani kontakt. Długopis służy przecież do pisania, a to jest właśnie jeden ze sposobów kontaktowania się. To znak od niego, że ma was w swej opiece... Następnego dnia po południu oboje z mężem siedzieli przy kolacji w pokoju, gdy nagle w kącie... „zawirowało powietrze, jakby zwijając się bezgłośnie w wir” i pojawiła się z niego znów ta sama postać. Tym razem cały był w długiej złotej szacie, znów unosił się, prawie pół metra nad podłogą... Mąż zerwał się zza stołu by mu podziękować – ale postać uznała to widać za przejaw agresji – posłyszałam jeszcze tylko w tym momencie słowa tej zjawy „jestem waszym przyjacielem”... i widziadło zwinęło się i znikło... Było to w roku 1996.Mijały lata, mały rósł zdrowo. Warszawski astrolog, Andrzej Brzeziński wykonał chłopcu pełny horoskop, z którego wynikało, że urodzony w znaku Strzelca będzie wyróżniał się wybitną inteligencją ale gdy dojdzie dwudziestego roku życia spotka się ze swym ojcem duchowym i od tej chwili pójdzie swoją drogą ... W roku 1998 – znów w grudniu skontaktowałem się z Iloną prosząc ją o uwagi co do swego synka. Mówiła, że Grześ sypiający teraz w pokoiku sam, którejś nocy strasznie się rozpłakał, tak że obudziła się i wpadła do pokoju przeczuwając jakieś nieszczęście, synek był jeszcze tak mały, że nie mógłby sam na przykład zapalić światła w pokoju, nie dosięgnąłby kontaktu. Tymczasem pamiętała, że otulając go do snu zgasiła światło, natomiast teraz paliło się ono a mały wrzeszczał ile sił. Tknięta przeczuciem dotknęła palącej się żarówki – była gorąca ale nie parząca skóry – to dowód, że paliła się od minuty lub dwóch... Nikogo poza Grzesiem nie było w pokoju, a jednak ktoś zapalił światło, może po to by mały tak się nie bał. Zatelefonowałem jeszcze raz do niej przed pisaniem powyższej relacji. Powiedziała, że ostatniej nocy (lato roku 2000) posłyszała, że Grześ rozmawia z kimś w swoim pokoiku. Słychać było jego dziecinny głos i niezrozumiały głos męski. Gdy podeszła do drzwi – posłyszała głos synka: „mówiłem ci żebyś tu nie przychodził jak w domu jest mama”. Wpadła do pokoju, ale nikogo nie było. Na przymilne zapytania skierowane do synka – z kim Grzesiu rozmawiałeś? - odburknął tylko: „on tu był”. Kto – syneczku? Odpowiedział: „ty wiesz kto”... Historia ta jest jedną z najniezwyklejszych, z jakimi dane mi było spotkać się, ale jest całkowicie autentyczna. Jestem w stałym kontakcie z tą rodziną i przyglądam się rozwojowi wypadków. Co jest również dziwne – w mieszkaniu tym na stałe zagościł kanał penetracyjny, który w innych przypadkach znika zazwyczaj po 2-3 miesiącach... a tu trwa bez przerwy już szósty rok. Wygląda to tak jakby ktoś spoza naszego świata rzeczywiście opiekował się małym Grzesiem.
* * *
Państwo Krzysztof C. i Anna B. wybrali się małym Fiatem 126p do miejscowości Emów k/ Wiązowny za Warszawą, gdzie p. Krzysztof jako elektronik przeprowadzał rok wcześniej pewne prace służbowe. Nie mieli obowiązku tam jechać, jednakże chciał on sprawdzić na miejscu czy wszystko jest w porządku. Wydaje się jednak, iż powód ten był tylko pretekstem narzuconym mu jakąś obcą wolą by skłonić go do tak niespodziewanego wyjazdu w tamte okolice, tym bardziej, że przyszło mu to do głowy tegoż dnia około godziny dwudziestej... Zanim z warszawskiej dzielnicy Ursynów dojechali do Wiązowny była już godzina 20:30 – i tam nagle – zrezygnował on z dalszej jazdy do Emowa z uwagi na późną porę...i brak benzyny (mieli już prawie pusty zbiornik w swoim samochodzie). To spostrzeżenie okazało się później bardzo istotnym. Podjechali więc do stacji benzynowej i zatankowali, do pustego już zbiornika, 20 litrów paliwa. Po krótkiej naradzie postanowili wracać do Warszawy, ale ponieważ do Wiązowny dojechali przez Warszawę, doszli do wniosku, że lepiej będzie jechać w stronę Józefowa (na zachód) tam skręcić w stronę południową, szosą idącą w stronę Puław, tam znów skręcić na skrzyżowaniu szos w stronę zachodnią i przejechać most na Wiśle by wkrótce dojechać do miasta Góra Kalwaria, skąd kierując się na północny – zachód dojechać na Ursynów omijając całkowicie Warszawę. Niestety, wkrótce okazało się iż ich decyzjami kierowała jakaś „obca wola” i wprawiła ich w niemałe kłopoty. Po wyjeździe z Wiązowny w stronę Józefowa, po przejechaniu zaledwie 700 metrów zostali wprost z szosy porwani do UFO i to razem z samochodem. Ktoś czy „coś” dosłownie ściągnęło ich w to miejsce, oddzieliło przy tym ich ciała od ciał fizycznych. Ich samochód, ich ciała materialne i astralne zostały przeniesione do pobliskiego lasu gdzie w odległości zaledwie 50 metrów od szosy stało UFO o średnicy około 8 metrów. Natomiast ich ciała mentalne „podróżowały” dziwnym fantomem samochodu niezwykłą – zapamiętaną przez nich całkowicie trasą, poprzez miejscowości: Otwock, Karczew, Kołbiel. Regut, skrzyżowanie szosy z Warszawy ku Puławom z szosą z Kołbieli ku Górze Kalwarii i wreszcie trafiając do Błot k/ Falenicy więc miejscowości leżących na południowo – wschodnim skraju Warszawy. Absolutną rewelacją było wyłapanie przez nas faktu, iż za Otwockiem koło godziny 20.40 stało przy szosie dwóch kilkunastoletnich chłopców z psem – szczeniakiem który nagle wybiegł na szosę wprost pod koła nadjeżdżającego małego Fiata 126p. Wydawało się, że samochód go przejedzie, ale ku ich zdumieniu wyglądający jak przeźroczysta zjawa samochód, przeniknął poprzez psiaka nie robiąc mu żadnej krzywdy i zniknął w mroku nie wydając przy tym żadnych, normalnych dla jadącego samochodu dźwięków. To był dosłownie nie rzeczywisty samochód lecz jego „fantom”... Pan Krzysztof pamiętał, że w Kołbieli był ostatni raz przed sześcioma miesiącami. Tymczasem jego ciało mentalne zauważyło i zapamiętało reklamy przydrożne na rondzie w tym miasteczku, które zostały tam ustawione dopiero 2-go sierpnia 1992 roku, czyli tylko o jeden dzień wcześniej. O godzinie 21.15 oboje ocknęli się w samochodzie stojącym na szosie już w granicach przedmieścia Warszawy o nazwie Błota. Spojrzawszy na zegarek pan Krzysztof uświadomił sobie, że nonsensem byłoby przypuszczenie, że rzeczywiście jechali przez te wszystkie wymienione powyżej miejscowości choćby z uwagi, że zliczenie tych wszystkich tras dawało około stu kilometrów, a nie mogli przecież jechać małym Fiatem przez około 40 minut z prędkością znacznie przekraczającą 130 km/godz. i do tego po ciemku... W dodatku rzut oka na licznik paliwa wykazywał, że zużyli go... około 0,15 litra. Czyli tyle, ile potrzebowali na dojechanie ze stacji benzynowej i przejechanie 700 m od Wiązowny szosą w stronę Józefowa, w którym zresztą w ogóle nie byli. W następnych dniach pięć razy powtarzali tą trasę według „zapamiętanych kolejno miejscowości” i mieli coraz większy mętlik w głowie. Nic się nie zgadzało... Skontaktowali się wreszcie ze mną i z p. Wilkiem oraz innymi badaczami dziwnych zjawisk z Warszawy. Nasze ustalenia, a w szczególności p. Wilka potwierdziły, że rzeczywiście zostali zabrani do UFO i tam dwóch humanoidów badało ich oboje leżących na dziwnych stołach, przy czym „główną rolę” miała tam p. Anna. Już wówczas opisane wydarzenie zostało szczegółowo badane licznikami Geigera. Oto co wówczas ustalono: [pomiary w zakresie promieniowania gamma - radioaktywne] pomiary „tła”- skraj lasu o 700 m od Wiązowny w stronę Józefowa = 8 mkR/h pomiary „tła”- szosa o 700 m od Wiązowny = 8 mkR/h miejsce postoju UFO w lesie o 50 m od skraju szosy = 12mkR/h czyli wzrost o 50% w stosunku do „tła” Pomiary w zakresie promieniowania „beta” (strumienie wolnych elektronów) „Tło”- w 3 miejscach obok szosy w odl. 50 od niej..............8 cząstek na 1 minutę miejsce postoju UFO w lesie............122 cząstek na 1 minutę czyli wzrost w stosunku do „tła” o.... 1425% !!! Pomiary powtarzano trzykrotnie i to jest średnia z tych pomiarów. Badanie podpisali jako wykonawcy: mgr elektronik Krzysztof C. (świadek zdarzenia i zarazem dobrze zaznajomiony z pomiarami tego rodzaju) oraz Kazimierz Bzowski. Kilka dni później wykonano jeszcze inne badanie z użyciem liczników Geigera. Tym razem badano obie dłonie każdego ze świadków, tj. p. Anny i pana Krzysztofa. A oto wyniki: [pomiaru dokonano przez okres 30 sekund przy odsłoniętych licznikach] p. Krzysztof – dłoń lewa = 16 mkR/h - dłoń prawa = 11,6 mkR/h = różnica 27,5% p. Anna - dłoń lewa 7,2 mkR/h dłoń prawa = 12,2 mkR/h = różnica 40,9 % Tak wielka różnica pomiaru dłoni u p. Anny wskazywała naszym zdaniem na możliwość, iż wszczepiono jej w lewą dłoń w czasie pobytu w UFO – implant! Chcieliśmy przeprowadzić z nią regresyjny seans hipnotyczny ale odmówiła kategorycznie. Natomiast p. Krzysztof zgodził się na seans, ale przy próbie wykonania uśpienia hipnotycznego przez osobę predysponowaną do tego, wykładowczynię na kursie hipnozy – okazało się, że jest kompletnie odporny na uśpienie hipnotyczne. Dla potwierdzenia incydentu pozostawała więc inna droga. Stworzył ją przyjazd do Warszawy w 1996 roku dwojga badaczy dziwnych zjawisk, m.in. pola morfogenetycznego, z Niemiec pp. Grażyny Fosar oraz jej męża Franza Bludorfa, o których wspomniałem poprzednio. Oboje pracują naukowo, publikują również książki o swych badaniach. Z naszej strony badaniami w terenie zajęli się Michał Zawadzki, Miłosław Wilk i autor Kazimierz Bzowski. Badacze z Niemiec na zbadanie terenu, w którym porwano tych świadków do UFO zużyli 4 godziny, my natomiast robiąc to po raz któryś z kolei tylko 45 minut. Ale za to wyniki były identyczne i potwierdzały się wzajemnie... Teraz po kilku latach podobnych prac z licznikami Geigera – mamy już opracowaną metodę wykrywania obecności implantu w ciele człowieka, potwierdzającą taką możliwość w 80%. (...) Siły Ziemi – tu i teraz Copyright (C) Wydawnictwo Loka
statystyka Polityka cookies